Przyjaciela nie zostawia się przywiązanego pod sklepem...



Jestem przeciwny przywiązywaniu i zostawianiu psów pod sklepem. Sprzeciw swój wyrażam w ganieniu właścicieli za takie postawy. Niestety, większość z nich traktuje swoich przyjaciół na równi z rowerem



Sytuacja, w której widzę psa przywiązanego pod sklepem, budzi mój sprzeciw. Nie tylko jako miłośnika zwierząt, nie tylko jako właściciela czy opiekuna, ale przede wszystkim jako człowieka. Uważam za niedopuszczalne stosowanie takiej nikczemności wobec swoich przyjaciół. Nigdy nie zdarzyło mi się zostawić zwierzęcia pod sklepem. Po prostu nie zabieram psów na zakupy.


 Kiedy tylko mam możliwość, pytam właścicieli - jakie to uczucie, zostawić przyjaciela przywiązanego przed wejściem do sklepu. Czasem do barierki, do znaku, do kraty czy co tam jeszcze do tego celu się nada. Wachlarz odpowiedzi nie jest zbyt szeroki, zazwyczaj właściciele tłumaczą to tym, że to tylko chwilka, że nic mu nie będzie, że jest przyzwyczajony, że nie jest mu zimno czy gorąco. Tymczasem traktowanie psa na równi z rowerem przypiętym pod sklepem jest karygodnym wypaczeniem idei opiekuńczości, którą właściciel powinien zapewnić swojemu zwierzęciu.




 Uprzedmiotowienie psa czy jakiegokolwiek stworzenia jest rażącym przykładem nieprzestrzegania podstawowych norm społecznych. Czytaj też: W upał pamiętaj o zwierzętach! Konsekwentnie nie uznaję tłumaczeń właścicieli psów, którzy używają jakichkolwiek argumentów mających usprawiedliwić pozostawianie psów przywiązanych pod sklepem. Nie uznaję, bo takich argumentów i tłumaczeń nie ma. Jest mi bardzo smutno, kiedy widzę przywiązanego pod sklepem psa, który poszczekuje, skomli czy wyje, czekając na swojego pana.


 Jeśli czujesz tak samo i takie zachowania względem psów budzą twój sprzeciw, nie wahaj się zadać pytania "właścicielowi" - jakie to uczucie, zostawić przywiązanego przyjaciela pod sklepem? Ja pytając, posuwam się jeszcze dalej, dodając - Kim trzeba być, żeby zostawić przyjaciela przywiązanego pod sklepem? Natomiast jedno jest pewne, że nikt tak jak zwierzęta nie uczy nas jak być ludźmi.

Wybite zęby i złamana kość, czyli dyskoteka na plebanii

Dyskoteki, to teoretycznie miejsca w których winno się tańczyć. W praktyce zaś dzieje się w nich o wiele więcej i to niekoniecznie dobrego. Picie alkoholu w dyskotece, to powszechna manifestacja swobód obywatelskich. Gorzej kiedy alkohol ten spożywają osoby nieletnie, a już zupełnie fatalnie, gdy do tego alkoholu dodawane są narkotyki, w celu seksualnego wykorzystania niczego nie świadomych, młodych kobiet. Alkohol wypity w dyskotece, bywa przyczyną także innych tragedii. Na porządku dziennym handluje się narkotykami, w dyskotekach, klubach, pubach czy innych "tańcbudach". Reasumując, dyskoteki nie należą do miejsc bezpiecznych. Często nasuwa mi się myśl, że dla młodzieży potańcówka to tylko wymówka. 




Czy wiesz, jak łatwo można oglądać filmy online  bez żadnych limitów..?

Nic zatem dziwnego, że rodzice przeświadczeni najgorszymi przeczuciami, niechętnie zgadzają się na "wypady" swoich pociech do tych przybytków. Wchodzącym dopiero co w dorosłość młodym ludziom, łatwiej jest egzekwować u rodziców prawa do niezależności. I chociaż niezależność ta jest często pozorna, rodzice przyparci argumentami o pełnoletności popartymi zapewnieniami "o uważaniu", przyzwalają na wyjście do dyskoteki. Nieletnim jest o wiele trudniej nakłonić rodzicieli do zgody na wyjście na tańce. Często takie nakłanianie ciągnie się do uzyskania pełnoletności, a rodzice głusi są na wszystkie argumenty, prośby i zapewnienia.






Zapewne w tej gorszej sytuacji był niespełna 17-letni Dawid z okolic Lublina. Argumentem w walce o wyjście na swoją pierwszą w życiu dyskotekę było to, że dyskotekę organizowało Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży na plebanii przy kościele w Kaniach. Wieść o katolickim patronacie potańcówki, wyzbyła z obaw rodziców Dawida. Choć przesadnie purytańscy, zgodzili się na wyjście Dawida do dyskoteki. Gwarantem bezpieczeństwa ich syna, była plebania, kościół i zabawa w gronie młodzieży katolickiej. Tak mniemali.

Podekscytowany i szczęśliwy Dawid, wyszedł więc na swoją pierwszą w życiu dyskotekę. Partnerów do tańca znalazł już pod plebanią. Niedoświadczony, bez znajomości najnowszych trendów tanecznych, wyszedł (na szczęście) z tej inicjacji z uszkodzonymi zębami, złamaną kością policzkową i niezliczonymi siniakami. 
Zapewne miał przyjemność (wątpliwą), tańczyć z jednymi z przedstawicieli Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. 

Godne pochwały jest zachowanie głównego organizatora katolickich pląsów, księdza Łukasza Boguty, który z rozbrajającą szczerością stwierdził, że jest mu przykro. Dodał też, że i tak dyskoteki na plebaniach, odciągają młodzież od rozrób wszelakich. Wybaczcie mu, bo nie wie co mówi.

Opodatkować wiarę!

Przykład Włoch, Hiszpanii, Niemiec czy Austrii, pokazuje, że możliwe jest opodatkowanie Kościoła. System zastosowany w tych krajach, znakomicie funkcjonuje i jest sprawdzonym rozwiązaniem w walce Kościoła z biedą.

Podatek kościelny zapewnia klerowi jawny i stały dochód. Zresztą dochód niemały.
Pierwsze podatki kościelne wprowadziły państwa niemieckie już w 1827 roku, potem dołączały do nich następne, a duchowieństwo było szczerze zadowolone z takiego rozwiązania.

Kościół szybko docenił zalety płynące z finansowania poprzez podatek kościelny, docenił do tego stopnia, że przy okazji debaty parlamentarnej nad kształtem Republiki Weimarskiej, żądał wręcz aby konstytucja gwarantowała ów podatek. Żądaniom tym stała się zadość i w konstytucji Republiki Weimarskiej znalazł się odpowiedni zapis.

Państwo uruchomiło specjalne procedury, dzięki którym sprawnie pobierano pieniądze od wiernych.
Zapis o podatku kościelnym, konsekwentnie wpisano w konstytucję dawnego RFN, a funkcjonuje on do czasów obecnych w Niemczech.

Każdy obywatel Niemiec deklaruje przynależność do określonego Kościoła, bądź brak takiej przynależności i na tej podstawie, państwo pobiera proporcjonalną kwotę do płaconych przez niego podatków, przekazując ją właściwemu Kościołowi. Jakby nie patrzeć, podatek kościelny funkcjonujący w Niemczech, przynosi tamtejszemu Kościołowi około 90 proc. środków finansowych. 

O ile w Niemczech taki model finansowania Kościoła świetnie się sprawdza, to polski kler wzbrania się przed takimi rozwiązaniami rękoma i nogami. Sytuacja o tyle dziwna, że Kościół w Polsce ciągle narzeka na stan swoich finansów. Sugerowanie rodzimemu klerowi wprowadzenia takich rozwiązań, kończy się w fazie pomysłu i wywołuje niezadowolenie u kościelnych hierarchów.

Skąd biorą się obawy polskiego Kościoła przed podatkiem kościelnym? Co jest powodem jego niechęci do przedstawiania jawności swoich dochodów? Przyczyn unikania jakiejkolwiek ingerencji w swoje finanse, 
upubliczniania i zezwolenia państwu na ich kontrolę, dopatrywać należy się w strachu Kościoła przed możliwością zastopowania niczym nie skrępowanego gromadzeniu majątku, swobodnego obiegu pieniędzy i innych dóbr.

Kościół żadną miarą nie chce być poddany kontroli finansowej państwa i zrównać się z innymi podmiotami, które podlegają fiskalnym restrykcjom. 

Powodem niechęci Kościoła do podatku kościelnego, może być też fakt, że opodatkowanie wiernych Kościoła katolickiego, może wskazać prawdziwą liczbę jego wyznawców. Może okazać się, że liczba mówiąca o 96 proc. katolików, po nałożeniu na nich podatku kościelnego, może niebezpiecznie skurczyć się do 25, 30 proc.

To stanowiłoby poważne zagrożenie dla rangi i siły polityki episkopatu, które spadłyby na łeb, na szyję, a powszechnie wiadomo, że na równi z pieniędzmi, biskupi miłują władzę.

Obecny taryfikator posług kapłańskich - "co łaska", zostałby definitywnie ukrócony, fiskus bowiem nie uznaje dowolności w interpretacji pozyskiwania dochodów. Kościół nie mógłby bezkarnie żerować na najbiedniejszych społecznie grupach: emerytach, rencistach, czy dzieciach. Taki stan rzeczy niewątpliwie zachwiałby finansami Kościoła.

Ale podatek kościelny mógłby stać się także przyczyną masowego występowania z szeregów Kościoła, a apostazja mogłaby stać się powszechna, to najgorszy scenariusz dla kleru, ale wcale nie niemożliwy, zwłaszcza teraz, kiedy kościół z własnej winy zresztą, traci społeczne zaufanie.

Chłopaki i dziewczyny, nie wchodźcie na kominy...

Od rana telewizory informują nas o spektakularnej akcji aktywistów Greenpeace, którzy raczyli wdrapać się na stumetrowy komin Elektrowni Turów. Wdrapali się oni na ów komin, bynajmniej nie z zamiarem napawania się panoramą Turowa, lecz aby prowadzić protest. Z premedytacją pominę cel protestu, i odniosę się tylko do jego formy.
Otóż wdrapanie się na komin jako forma protestu, jawi mi się ewidentnie z "poszumem medialnym", pewnego rodzaju lansem, a nade wszystko z barbarzyństwem intelektualnym. W moim odczuciu takie formy protestu, mają podłoże prymitywizmu, i najzwyczajniej w świecie - brzydzę się nimi.
Relacjonujący temat dziennikarz stwierdza, że odpowiednie służby nie mogą podjąć interwencji, gdyż na zwieńczenie komina prowadzi tylko jedna, wąska drabinka.
Nie chcę sugerować tutaj użycia śmigłowca, za pomocą którego zapewne udałoby się "zdjąć" z komina protestujących, ale przecież można by usunąć drabinkę. Aktywiści nie posiadają przecież nieograniczonych zapasów żywności. Śmierć głodowa jednych, pokazałaby ewentualnym naśladowcom, że nie tędy ...droga.

Zemsta po latach, czyli strach nie osłabł...

Nie jestem kino maniakiem, aczkolwiek filmy oglądam. Dzielę je tylko na dwie kategorie; filmy dobre, i filmy złe. To zdecydowanie uproszczona forma podziału, nie zawierająca w sobie żadnego kompromisu. Moje oceny i klasyfikacje filmów, są jak najbardziej subiektywne; są w jakiś sposób „tylko moje”, i „tylko dla mnie”. Oceniam je tak jak odczuwam, i to jedyne, egoistyczne odczuwanie kieruje filmy złe na lewo, dobre na prawo. Wzbraniam się od krytyki i recenzji tego, co przyszło mi obejrzeć. Podczas oceny kieruje się specyficznie samolubnym odczuwaniem tego, co w danym filmie mnie zachwyciło, bądź zohydziło. Do tych, które mnie w jakiś sposób urzekły, wrócę zapewne nie raz. Tych, które są, były fatalne (w moim odczuciu), nie polecę najgorszemu wrogowi...

Dlatego i teraz nie pokuszę się chociażby o próbę jakiejkolwiek recenzji, bo nie jestem w żaden sposób do tego predysponowany. Pomijając fakt braku autorytetu w kwestii wydawania osądów, nie podejmę się też zalążka krytyki, którą zresztą organicznie się brzydzę.

W tym krótkim materiale postaram namówić, tak – namówić, czy raczej zachęcić Was do sięgnięcia po jeden z filmów, które wywarły na mnie niesamowity wpływ, oddając mnie bez pamięci we władanie gatunkowi filmowego, jakim jest horror.

Wiem, wiem, że ujawnienie swoich kinematograficznych preferencji, skutkować może gestami politowania, ale...

Otóż jak już wspomniałem, nie znajdziecie tu recenzji, czy też krytyki. Natomiast pokuszę się o słowa zachęty do obejrzenia horroru, od którego zaczęła się moja przygoda z tym gatunkiem filmowym.

To było jakieś 30 lat temu, wraz z grupą kolegów poszliśmy do kina na film „Zemsta po latach” (The Changeling). Pamiętam, że sam plakat tego filmu wywołał u mnie ciarki na plecach. Miałem wówczas 10, może 11 lat i film ten jako na dziecku, wyrył swoistego rodzaju piętno, którego z trudem pozbywałem się przez szereg lat... Dzisiaj wiem na pewno, że w żadnym wypadku nie pozwoliłbym go obejrzeć moim nieletnim dzieciom.

Dlaczego namawiam do jego obejrzenia? Otóż, po tych 30 latach, podczas których obejrzałem dziesiątki, czy setki horrorów – odczuwałem niedosyt wrażeń, specyficznych dla tego gatunku. Odbyłem zatem sentymentalną podróż do przeszłości, aby przypomnieć sobie film, który niemalże przyprawił mnie wtedy o utratę przytomności ze strachu. Ten film mógł być tylko jeden - „Zemsta po latach”. Przyznam się szczerze, że długo zastanawiałem się, czy obejrzeć go ponownie (drugi raz), i chociaż jestem teraz dorosły, decyzja o ponownym seansie z tym filmem, nie była łatwa.

No cóż, sentyment zwyciężył, męskość nie doznała szwanku i... stało się!

Powiem jeszcze tylko, że po tych 30 latach – bałem się tak samo, kiedy oglądałem go jako dzieciak; bałem się jak jasna cholera...

Film "Zemsta po latach" pobierzesz T U T A J. Pamiętaj jednak o tym, żeby nie oglądać go w pojedynkę...


Aptekarze sumienia, uczuć i wartości…

Stąd i zowąd, daje się słyszeć głosy o prześladowaniu katolików (celowo nie piszę chrześcijan), bo między chrześcijanami a katolikami jest taka różnica, jak między krzesłem, a krzesłem elektrycznym. Oczywiście i na jednym i drugim można usiąść, z tym, że na to drugie jest się sadzanym raczej bez woli własnej.
Otóż ci prześladowani, dyskryminowani i będący co oczywiste w mniejszości, mają sumienia, które dzięki prześladowcom bywają zagrożone. Zagrożenia te płyną niemalże z każdej strony, narażając na uszczerbek ich uczucia religijne. Żeby było zabawniej, nikt nigdy nie zdefiniował czym są tak zwane uczucia religijne, co nie przeszkadzało w zmontowaniu odpowiedniego paragrafu i klepnięcia ustawy. Jako, że definicji nie ma, ów prześladowani dowolnie sobie rzecz interpretują, mocno i na wyrost naciągają, dając sądom wszystkich instancji sporo roboty.
Prześladowcy będący w przeważającej większości, muszą mieć się na baczności. Wystarczy bowiem złe spojrzenie, zły gest, złe słowo, aby odpowiadać za naruszenie czyichś uczuć religijnych. Taka konstrukcja prawa broni co zrozumiałe, będących w mniejszości i prześladowanych katolików. Dwoma słowy – broni słabszych.
Posłużę się przykładem ochrony sumienia, uczuć religijnych, a nade wszystko – wartości katolickich ( i tu znowu nie piszę chrześcijańskich, bo…).  Otóż aptekarze ze Stowarzyszenia Farmaceutów Katolickich (dziwne, że nie chrześcijańskich), starają się o takie z miany w prawie farmaceutycznym, które pozwoliłyby im wykonywać czynności zawodowe zgodnie z ich sumieniem. W praktyce oznaczałoby to, że w prowadzonych przez nich aptekach, nie uświadczyłoby się tabletek antykoncepcyjnych, tabletek „po”, spiral, testów ciążowych, kondomów (chyba, że zgodnie z sumieniem podziurawionych), itp.
Nie wykluczone więc, że w kraju gdzie na każdym kroku spotkać się można z prześladowaniem katolików, będzie się można zaopatrzyć się w medykamenty w Aptece Tylko dla Katolików, zgodnie oczywiście z uczuciami, sumieniami i wartościami. Póki co, stowarzyszenie po mimo prześladowań, zebrało 6 tysięcy podpisów. Swoją drogą, ciekawe co na to Stowarzyszenie Piekarzy?

Ogórek jego mać!

Wszystkiego można się spodziewać, ale nie wszystko można zrozumieć. Można też się z tym wszystkim nie zgadzać, ale nic można na to poradzić. Tymczasem rzeczy dzieją się i dziwne i straszne i śmieszne. Odrębnie, bądź połączone ze sobą.
Na przykład mordercze ogórki z Hiszpanii, które zabijają w Niemczech, a niebawem zabijać będą gdzieś indziej – to w kategorii straszne, ale też i śmieszne, jeśli ktoś lubi czarny humor. Mizeria z onych warzyw idzie więc w odstawkę, ale pomidorom też trzeba się bacznie przyjrzeć. Niewykluczone, że także coś knują. Pomidory bowiem są czerwone. Taki ogórek, który ze względu na przeciwstawne walory składnikowe, jak i smakowe, kłóci się na misie z pomidorami, może znienacka zawrzeć z nimi układ, zawiązać spisek i śmiertelnie zaatakować – powodując katastrofę.
Do kategorii dziwnych, zaliczyć można prezydenturę prezydenta 40 milionowego kraju, leżącego w Europie, należącego do Unii Europejskiej, który to ów prezydenturę wypełnia na klęczkach i modlitwach. Do jego mocniejszych akcentów sprawowania najwyższego urzędu w państwie, można zaliczyć całowanie po rękach głowy obcego państwa, opłakiwanie śmierci jednego z hierarchów Krk, zaliczaniu kolejnych pielgrzymek, ostentacyjnemu demonstrowaniu i propagowaniu jedynie słusznej wiary. Wyłania się z tego ponury obraz prezydenta katolików, czyli nie mojego.

Do tego kraju, którego Konstytucja jest podrzędna względem prawa obcego państwa, na czele którego stoi człowiek całowany po rękach przez prezydenta katolików, czyli nie mnie – przyjeżdża prezydent super mocarstwa, które swoją Konstytucję traktuje nadrzędnie względem wszystkich innych umów. Ów prezydent super mocarstwa przyjeżdża nie wiadomo po co, ale jest to wystarczającym powodem do histerycznej paniki, objawiającej się myciem pomników, mobilizacją wszelakich służb i paraliżem stolicy kraju katolików, czyli nie mojego.

Ów prezydent z dalekiego kraju, odwiedza też inne kraje, korzystając w nich z możliwości wspólnego zagrania w ping-pong z ich przedstawicielami, zaśpiewania piosenki, potańczenia i generalnie z okazania zwykłego, ludzkiego luzu.
W kraju reprezentowanym przez prezydenta katolików, jako atrakcje otrzymuje klepanie po plecach, marsz za wieńcem, zapalenie gromnicy, a na koniec wizyty wpycha mu się przed oblicze małego ciałem i duchem człowieczka, bredzącego o współpracy dotyczącej wyjaśnienia katastrofy komunikacyjnej, czym wprawia w zażenowanie niejedno przecież widzącej już tłumaczki.
Do dopełnienia obrazu żenady, brakuje zaprezentowania przybyszowi przybytku Muzeum Powstania Warszawskiego, wszak chełpienie się sromotami, martyrologią i wszelkimi porażkami, to towar eksportowy kraju rządzonego przez prezydenta katolików, czyli nie mojego. Już po odlocie do domu, co zapewne przyczynia się do ulgi odlatującego, dowiedzieć się można, że jeden z liderów partii opozycyjnej, robi zdjęcia telefonem komórkowym prezydentowi z dalekiego kraju, po czym chwali się nimi w jednym z portali społecznościowych. Tutaj Drogi Czytelniku, księguj sobie te informacje w dowolnych kategoriach. Ja ze swojej strony zaksięguję słyszaną z gęsta plotkę, że kraj prezydenta katolików jest demokratyczny, w kategorii – ''śmieszne''.

Dodam jeszcze, że żadne ogóry mi nie straszne, będę czekał na nie z odbezpieczonym mikserem. Tak mi dopomóż pomidor!
statystyka